Zamknął na powrót powieki, przez jego twarz przemknął grymas bólu.
- O Boże... - Lily przyłożyła dłoń do serca. - Gdzie cię boli? Bardzo? - Prychnęła, zeźlona na własną głupotę. - I co ja pytam, jakbym mogła ci w czymś pomóc. Jak lekarza trzeba, żadnego nie znajdziesz. Konowały, tylko pieniądze potrafią wyciągać. - Spojrzała chłopca. – Nie martw się, sprowadzę pomoc. Kiedy chciała się podnieść, chwycił ją za rękę z zaskakującą siłą. Szeroko otwarte, pełne napięcia oczy utkwił w poboczu drogi. Lily powiodła za jego wzrokiem i natychmiast zrozumiała, w czym rzecz. - Odjechał - uspokoiła chłopca. - Uciekł, kiedy zobaczył, że wysiadam z samochodu. - Zmarszczyła czoło. - Powinieneś ostrożniej dobierać sobie przyjaciół. - On nie... - Chłopak z trudem formułował słowa. Zaczęte zdanie przeszło w nieczytelny bełkot. Lily zaklęła pod nosem. - Potrzebujesz pomocy. Nie chcę cię zostawiać, ale mieszkam niedaleko - wskazała dłonią kierunek. - Zadzwonię po ambulans i zaraz będę z po w... - Nn... nie! Ja... w porząd... - Nie mów mi, że w porządku. - Położyła mu dłoń na ramieniu, uniemożliwiając ruch. - Możesz mieć poważne obrażenia, synku. - Nn... nie jestem... pani synkiem. W niewyraźnym, ochrypłym szepcie usłyszała wyraźną niechęć i gorycz. Tych kilka słów powiedziało jej więcej o chłopcu, niż gotów byłby zdradzić. Współczuła mu serdecznie, ale nie mogła w tej chwili przejmować się jego nastrojami i kaprysami. - Jesteś ranny - powiedziała stanowczym tonem, ucinając wszelką dyskusję. - Nie wiem, jakie masz obrażenia, więc jeśli jesteś w stanie dojść z moją pomocą do samochodu, zawiozę cię do szpitala. Jeśli nie, będę musiała zadzwonić po karetkę. W oczach chłopca pojawił się strach. Chwycił Lily za rękę. - Proszę... ni... nigdzie nie dzwonić - wykrztusił. – Nic mi nie jest, naprawdę... nic... - Na dowód swoich słów spróbował się podnieść. I opadł na kolana, zgięty wpół. Lęk Lily zamienił się w przerażenie. - Błaznuj sobie, jeśli ci się podoba, ale za nic nie zostawię cię tutaj. Mowy nie ma. Wpadłeś mi pod koła i od tej chwili jestem za ciebie odpowiedzialna. Biedak spojrzał jej w oczy. Nigdy chyba nie widziała jeszcze równie zdesperowanej twarzy. - Nie... niech pani da spokój. Proszę... proszę obiecać, że nigdzie nie będzie... pani dzwoniła. Naprawdę nic... mi się nie stało. Lily nie wiedziała, co robić. Domyślała się, że chłopiec musi być w tarapatach. Najwyraźniej uciekał przed kimś czy przed czymś. Może przed policją, chociaż w to akurat wątpiła. Robił na niej wrażenie raczej zaszczutego zwierzątka niż kryminalisty. I był ranny. Mógł mieć poważne obrażenia wewnętrzne, może wylew. Mówił z trudem, nie był w stanie stanąć o własnych siłach, ciągle jeszcze znajdował się w szoku. Prosił ją o rzecz niemożliwą. Powinna przecież wezwać pomoc. Powzięła decyzję. Znała kogoś, do kogo mogła się zwrócić, a kto nie będzie zadawał żadnych pytań. Ale tego nie mogła na razie wyjawić wystraszonemu chłopcu. - Nie musisz się mnie bać - zapewniła łagodnie. - Nikogo nie zawiadomię, pod warunkiem że ze mną pojedziesz. - Kiedy zaczął protestować, przerwała mu zdecydowanie: - Nie mogę cię zostawić i nie zostawię. Pojedziesz ze mną albo wezwę policję. Nie masz siły, żeby się stąd odczołgać i ukryć, znajdą cię. Jeśli uważasz, że się mylę, bardzo proszę, spróbuj. Milczenie chłopca potraktowała jako zgodę. - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Spróbuję teraz podnieść cię i wsadzić do samochodu. Musisz mi pomóc. Jestem za stara i zbyt słaba, żeby cię przenieść. Po chwili chłopiec, co prawda chwiejnie, ale stał już na nogach. - Mówiłam ci, że mieszkam niedaleko stąd. Pojedziemy do mnie i upewnimy się, czy nic ci nie jest. Jak wydobrzejesz, ruszysz dalej, dokąd chcesz. Chwilę się zastanawiał, jakby zamierzał znowu wdać się w sprzeczkę, po czym skinął głową i ruszyli powoli w stronę samochodu. Lily czuła, że każdy kolejny krok wymaga od rannego coraz większego wysiłku; opierał się na niej całym ciężarem ciała. Wreszcie zdołała usadowić go w fotelu pasażera, a sama usiadła za kierownicą i zapaliła silnik. Wjazd na jej posesję znajdował się zaledwie trzysta metrów od miejsca wypadku. Tu skręcili i dopiero wtedy odważyła się spojrzeć na swojego opornego towarzysza. Siedział sztywno na swoim miejscu, z wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie, napięty, gotów w każdej chwili, gdyby tylko wyczuł zagrożenie, próbować ucieczki. Mocno zacisnął usta, widziała, jak walczy z bólem i słabością. Biedne dziecko, pomyślała. Rozumiała go lepiej, niż mógłby przypuszczać. Rozumiała go, ponieważ sama była nikim. Doskonale wiedziała, co oznacza nie mieć swojego miejsca na świecie, być człowiekiem skazanym na samotność. Poczuła bolesne ukłucie w piersi. Bóg wyznaczył jej wysoką, ale sprawiedliwą zapłatę za grzechy, które popełniła. Przeżywała za życia być może gorsze piekło, niż to zapisane jej po śmierci. Zacisnęła palce na kierownicy. Kąsający ból narastał, szarpał trzewia, docierał do samego jestestwa. Jej ukochana Hope. Jej zachwycająca Gloria. Jakże chciała być razem z nimi, dzielić ich życie, ich szczęście... Spędziła cały dzień, czekając, że je zobaczy, choćby na chwilę, choćby z oddali. Siedziała w samochodzie naprzeciwko wejścia do St. Charles z wzrokiem utkwionym w drzwiach hotelu. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni. Tym razem cierpliwość została nagrodzona - pojawiły się obydwie. Zobaczyła ich twarze oświetlone pełnym słońcem i ogarnęła ją bezbrzeżna radość. Westchnęła, rozluźniła palce na kierownicy. Tęsknota, dręcząca, nieznośna tęsknota towarzyszyła jej dzień i noc, bez reszty wypełniała jej świat, powoli go unicestwiając. Pragnęła szczęścia dla córki, życia wolnego od piętna grzechu. Udało się - Hope miała wszystko, czego ona nie mogła mieć. Lily rozumiała, dlaczego córka odwróciła się od matki, dlaczego nie chciała utrzymywać z nią, trędowatą, żadnych kontaktów. Rozumiała też, dlaczego mała Gloria nie miała pojęcia o istnieniu babki i dlaczego nie wiedziała nic o przeszłości swojej rodziny. Do nikogo nie miała żalu. A jednak było jej żal. Sama zresztą wstydziła się swej przeszłości. Nienawidziła samej siebie, gardziła swoim życiem. Wiedziała, że zakończy je w samotności, pogrążona w smutku i pozbawiona nadziei. Zatrzymała samochód na podjeździe przed domem. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła zupełnie niepotrzebnie. - Zaraz pomogę ci wysiąść. - Poradzę sobie. - Dobrze. - Na wszelki wypadek podeszła do drzwiczek od strony pasażera. Zmierzył ją złym wzrokiem, ale nie powiedział słowa. Uparty, pomyślała, obserwując, jak chłopiec krzywi się boleśnie przy każdym ruchu. Hardy. Zawzięty. Silna wola tego dzieciaka napełniała ją podziwem. Mimo bólu, mimo obrażeń i strachu, odrzucał pomoc. Znała jemu podobnych, wspierała ich. Dzieciaki, które mogły polegać tylko na sobie samych. Skrzywdzone, odpychane i odrzucane przez wszystkich. Ten chłopiec od dłuższego czasu musiał być skazany na własne siły. Nie winiła go za okazywaną wrogość i podejrzliwość. Widocznie życie zdążyło nauczyć go czujności. Weszli do domu bocznym wejściem, przez drzwi prowadzące do kuchni. Lily zapaliła światło i dopiero teraz zobaczyła, że nogawka spodni, w które ubrany był chłopak, przesiąknięta jest krwią. - Siadaj - poleciła, odsuwając krzesło przy starym dębowym stole. - Przyniosę bandaż. Chwycił ją za rękę.