jak z ofiary wycieka kolor, aż staje się czarnobiała. To na pewno przerażające. Bentz nie
chciał dokładać jej własnych kłopotów. – Nie powinnaś przypadkiem zająć się swoim ślubem? – zapytał. – Nie zmieniaj tematu, tato. Nie ze mną te sztuczki. – Więc dlaczego dzwonisz? Chyba nie po to, żeby mi życzyć przyjemnego pobytu. – Bardzo zabawne. – Też tak myślę – mruknął. Wszedł do łazienki, gdzie na szafce przycupnął miniaturowy ekspres do kawy. Słuchał pytań Kristi: Dlaczego pojechał do Los Angeles? Kiedy wraca? Czy mają z Olivią problemy? Czy ona, Kristi, powinna się martwić? Wsypał kawę do filtra, nalał wody i włączył ekspres. – Nic mi nie jest. Z Olivią wszystko w porządku. Nie masz powodów do niepokoju – powtarzał, wsłuchując się w bulgotanie kawy. Musi się wysikać, ale nie chcąc wprawiać córki w zakłopotanie, postanowił poczekać do końca rozmowy. Upłynęło pięć minut, zanim wymusiła na nim obietnicę, że będą w kontakcie, i rozłączyła się, żeby odebrać inny telefon. Załatwił się, wziął prysznic, włożył ubranie. Postanowił, że śniadanie zje na mieście. Kafejki na Colorado Avenue to dobry punkt startowy. Potem zajmie się szukaniem kobiet z listy. Najpierw – Shany McIntyre. Wczorajsze surfowanie po sieci zdradziło, że zmieniała nazwisko kilkakrotnie. Z domu Wynn, po raz pierwszy wyszła za mąż za George’a Philpota. Po rozwodzie był kolejny ślub i nowy maż – Hamilton Flavel, a teraz była panią Lelandową McIntyre. Bentz znał ten typ seryjnej żony. Wczoraj zdobył numer i zadzwonił, ale powitał go jej wyniosły głos na sekretarce automatycznej: – Tu Leland i Shana. Niestety, nie ma nas w domu. Zostaw wiadomość. Oddzwonimy... Kiedyś. Nieźle, pomyślał i odłożył słuchawkę, nie podając nazwiska czy numeru telefonu. Shana zobaczy jedynie, że ktoś dzwonił z zastrzeżonego numeru, a chciał ją zaskoczyć. Lepiej, żeby nie miała czasu na budowanie własnej wersji czy unikanie go. Wyszedł, gdy słońce zalewało ulicę żarem. W samochodzie było gorąco, karoseria gromadziła ciepło szybciej niż bateria słoneczna na Saharze. Wyjechał z parkingu, skierował się w stronę Santa Monica i Colorado Avenue, którą to ulicę rozpoznał na zdjęciu z Jennifer. Sprawdził to już w sieci; mapka pokazała trzy lokale na odcinku dwunastu przecznic. Zobaczył ten lokal po dwudziestu minutach – kafejka na rogu, zupełnie jak na zdjęciu. Local Buzz, jak głosił szyld. Przed drzwiami stały dwa kontenery z gazetami, przy oknie czekały wysokie stoliki. Poszło za łatwo, pomyślał. Autor zdjęcia ściągnął go tu, nie bawiąc się w wyrafinowane gierki. Zaparkował w bocznej uliczce i wszedł do wnętrza, które wypełniał zapach świeżo palonej kawy. Muzyka jazzowa przeplatała się z sykiem ekspresu i szmerem rozmów. W lokalu panował tłok, wielu gości siedziało z laptopami na kolanach – najwyraźniej korzystali z bezprzewodowego Internetu. Bentz zamówił czarną kawę i czekał. Dokoła niego inni prosili o latte, mokkę, macchiatto, karmelowe cappuccino. Kiedy tłum się przerzedził, ponownie podszedł do lady. Tym razem pokazał baristom zdjęcia Jennifer. Żadna jej nie pamiętała, były tego pewne. Młodsza, wysoka dziewczyna w zamszowych botkach i szortach, ledwie zerknęła na fotografie, wycierając spienione mleko z ekspresu, i energicznie potrząsnęła głową. Ale jej towarzyszka, niższa, okrąglejsza pięćdziesięciolatka, przyglądała się fotografii uważnie. Ściągnęła brwi w namyśle nad szkłami okularów bez oprawek. – Może wpadła tu, gdy byłyśmy zajęte albo gdy był ktoś inny, ale na pewno nie jest naszą stałą klientką, w każdym razie nie bywa tu rano. Zapamiętałabym ją. – Wytłumaczyła, że w kafejce pracuje sześć, siedem osób, więc może obsługiwał ją ktoś inny. Zerknął na stolik, przy którym na zdjęciu siedziała Jennifer, podszedł do okna, wyjrzał na ulicę. Po lewej stronie, jakieś dwanaście przecznic dalej, falował Pacyfik. Spędzili tam z Jennifer niejedno leniwe popołudnie, spacerowali po molo w Santa Monica, wędrowali promenadą wzdłuż plaży. Od dawna uważał Santa Monica za ich zakątek; to tam, pod molo,