...
- W czwartki mam wolne - powiedział. - Jeśli nie zdołam dzisiaj, na pewno załatwię to jutro. - Panie Amity, jest pan super! - Cudownie - mruknął zrzędliwie. - Kiedy już zrobiłem wrażenie na kobiecie, okazuje się, że mieszka pięć tysięcy kilometrów ode mnie. Na razie. Rozłączył się, zanim zdołała odpowiedzieć. Wróciła do samochodu. Wyciągnęła raport o wypadku Mandy. Potem wyjęła niedawno kupioną mapę stanu Wirginia. Po czterdziestu minutach znalazła zakręt, na którym doszło do wypadku. Quincy miał rację. Nie po drodze z posiadłości Mary Olsen, nie po drodze z mieszkania Mandy. Właściwie była to zwykła wiejska szosa, która prowadziła znikąd donikąd, wijąc się i skręcając. Zakręt był dość ostry, a na poboczu rosły gęste zarośla i grube drzewa. Między nimi stał słup telefoniczny. Nieopodal znajdował się nieduży krzyż z niemalowanego drewna, udekorowany plastikowymi kwiatami, najprawdopodobniej przez wdowę po 01iverze Jenkinsie. Rainie zaparkowała samochód. Wysiadła i przez dłuższą chwilę stała bez ruchu, czując podmuchy wiatru na twarzy. Na drodze panowała cisza, nie było widać żadnych innych pojazdów. Drzewa szeleściły liśćmi. Dźwięk ten przypominał Rainie suchy odgłos obijających się o siebie kości. Do słupa było ponad dwadzieścia metrów. Wystarczająco duża odległość, żeby zatrzymać samochód albo przynajmniej zacząć hamować. Podeszła. Oparła dłoń o słup. Potem przesunęła palcami po paskudnej bliźnie. Surowe drzazgi tej rany wciąż były jaśniejsze niż stara warstwa zewnętrzna. Delikatnie docisnęła odpryski drewna na ich dawne miejsce, jakby ten gest mógł cokolwiek naprawić. Wiatr się wzmógł. Drzewa zaszumiały głośniej i w tej samej chwili Rainie mogłaby przysiąc, że usłyszała czyjś śmiech. Serce zaczęło jej walić. Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo samotna była w tym odludnym miejscu. Gęste zarośla, ciemne poszycie lasu. Mandy uderzyła w ten słup o piątej rano. O piątej rano słońce dopiero zaczyna ukazywać gałęzie drzew, a powietrze jest jeszcze chłodne. O piątej rano - mrok, samotność, przerażająca pustka. Rainie musiała wrócić do samochodu. Usiadła za kierownicą i drżącymi rękami zamknęła się od środka. Siedziała zgarbiona. Czuła niespokojne bicie serca. Siedziała tak i zastanawiała się, ile razy Quincy tu przyjeżdżał. Potem ruszyła w drogę. Już jej nie obchodziło, co mówili inni. Kiedy stała przy słupie telefonicznym, miała pewność, że nie jest sama. 89 12 Pensylwania holenderska Bethie spędzała cudowne chwile. Słońce świeciło jasno, a wiatr chłodził jej szyję. Kochała ten sportowy samochód. Kochała brzmienie głosu Tristana, kiedy zasypywał ją jedną opowieścią po drugiej. Sama też opowiadała mu różne rzeczy: o swojej matce, o córce, nawet o byłym mężu, który -jak podejrzewała - miał teraz kobietę w Portland w stanie Oregon. Z początku jechali bez celu na zachód, potem ni stąd, ni zowąd skręcili na południe i wjechali na tereny południowej Pensylwanii, mijając po drodze olbrzymie zielone pola i piękne stare wiejskie domy. Widzieli kobiety na polnych drogach, w białych czepkach na głowach. Mijali powozy zaprzężone w konie. Widzieli, jak na jednym z podwórzy pewien mężczyzna wznosił siekierę nad kawałkiem drewna.